Kiedy Henryk Grundig wszedł za ekipą policyjną do małego obskurnego mieszkania na warszawskim Mokotowie, uderzył go zaduch wilgoci. Nieco już z wiekiem zaokrąglonemu podinspektorowi trudno było się przecisnąć przez wąskie przejście między szafkami. Gdzieś w okolicach klitkowatej kuchenki usłyszał kobiecy szloch.
Wedle informacji, denata znalazła córka. Musiał leżeć już parę ładnych dni, ale przez tę całą atmosferę sąsiedzi nadal jeszcze
nic nie wyczuli. Młoda kobieta, na oko po czterdziestce, siedziała na odrapanym taborecie. Grundig z wyuczonym na szkoleniach z psychologii współczuciem zaczął delikatnie wypytywać o szczegóły. Psiakrew, jakoś mu nigdy nie wychodził "dobry glina". Nie żeby "złego" grał lepiej. Po prostu był sobą i inaczej nie potrafił.
Ciało znaleziono na podłodze w łazience. Wyglądało na wypadek, ale Marian Hertz miał tylu wrogów w przestępczym półświatku, że aż trudno było w to uwierzyć. Podobno – tak zeznawała córka – cała historia kręciła się wokół jego najlepszego przyjaciela, którego ponoć Hertz hołubił nade wszystko. Ona wiedziała, że to się tak skończy i tak dalej. Widać Hertz na starość trochę sfiksował. No, ale jeśli przyczyna śmierci była taka, jak Grundig podejrzewał, to da się ustalić datę, a – znając skalę obsesji Hertza – nawet i godzinę.
Swoją drogą, czego to ludzie nie zrobią z miłości...